Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 31 stycznia 2021

U nas w domu - ostatnie dni w Praust. Magda Bils-Trojahn

Norbert Trojahn - urwis z Werderstraße ( obecna Powstańców Warszawy)

źródło: http://www.katins.com/praust/page1/page24/page32/index.html

Tłumaczył Piotr Wójcik

Poniżej opowiada Magda Bils-Trojahn co przeżyła i co czuła gdy rozpoczynała się II wojna światowa. Wyciąg z jej książki " U nas w domu - ostatnie dni w Praust"







Skutki II wojny światowej odczuliśmy - częściowo osobiście - z całą siłą od końca 1944 roku do marca 1945.

Podczas odbywania mojego "obowiązku rocznego"( Deutsches Jungvolk+ Bund Deutscher Mädel (BDM, pol. Związek Niemieckich Dziewcząt) – sekcja żeńska nazistowskiej organizacji młodzieżowej Hitlerjugend) poznałam w gospodarstwie rolnym dwóch brytyjskich jeńców wojennych.

Nikomu nie wolno było z nimi rozmawiać.

Zabronione. Jednak kto by na to patrzył.

Dziwne było że ci dwaj nie mogli się ze sobą porozumieć, jeden pochodził z północy a drugi z południa Anglii. Udało mi się dzięki znajomości języka angielskiego, zbliżyć się do nich.

Wyglądali na dobrze odżywionych, podobnie jak francuscy jeńcy, którzy w naszym urzędzie

( pocztowym) konserwowali maszyny do liczenia.




Przeciwnie do jeńców rosyjskich, którzy wyglądali bardzo mizernie. Wzbudzali w nas litości

Chodziliśmy - pomimo grożących kar - zupełnie przypadkowo koło nich i kładliśmy w ich pobliżu kromki chleba oraz gotowane ziemniaki. Zwierzęcej walki o jedzenie tych wygłodzonych ludzi nie chciałabym jednak bliżej opisywać. Na małym zboczu przy Bahnhofstraße ( obecna Dworcowa) leżał martwy Rosjanin.

Trzymał ściśnięte w dłoniach naczynie do jedzenia.. Wygłodzony, zamarznięty.

Siedziałam w naszym dużym pokoju, gdy usłyszałam jakieś szmery dochodzące z mieszkania.

Czy to Ty? - zawołałam, myśląc że to przyszła moja siostra.

Gdy nie otrzymałam odpowiedzi wyszłam z pokoju.

Przede mną w korytarzu stał mocno pochylony człowiek, trzymający ręce do modlitwy z palcem położonym na ustach.

Jego głowa była łysa. W pomieszczeniu było zagrożenie, dla niego i dla mnie.

Nie reagował na pytanie czy chciałby coś do picia, jego gesty wskazywały raczej że szuka pomocy.

Wskazałam na pokój, gdzie schował się za drzwi. Na jego plecach, na niebieskim ubraniu odkryłam namalowany duży, czerwony krzyż.

Nie minęły dwie minuty gdy do mieszkania hałasując wszedł strażnik.

"Czy ktoś tu wszedł? zapytał.

Nic o tym nie wiem, odpowiedziałam. Obszedł pokój, znalazł go i wypędził z domu uderzeniami kolbą.

Jak się później dowiedziałam ten mężczyzna był francuskim Żydem.

Cierpiąca na astmę Pani Horn, która wraz z mężem i dwiema dziewczynkami wynajmowała nad nami mieszkanie, zeszła do piwnicy by przynieść ziemniaki.

W tej skrzyni schował się człowiek. Czy ona krzyczała ze strachu i tego więźnia zdradziła , tego nie wiem. Ten Francuz uciekł do nas, najkrótszą drogą.

Widziałam u nas wielu przeganianych Żydów. To byli młodzi ludzie i dzieci.

Ojciec musiał wtedy przebywać w ogrodzie, gdy wyciągnięte dłonie prosiły o pomoc.

Wbiegł do kuchni i złapał pozostałe z obiadu solone ziemniaki.

Bolało mnie, gdy musiałam powstrzymywać ojca od pomocy.

"Ojcze, też bym to robiła ale niebezpieczeństwo że ktoś na nas doniesie, jest zbyt duże"

Ze łzami w oczach, świadomi naszej bezsilności, staliśmy przy oknie.

Ta młoda kobieta oglądała się jeszcze kilka razy.

Dopiero potem okazało się, że więźniowie ci pochodzili z obozu koncentracyjnego w Stutthof, oddalonego od nas o około 60 km.

Nazwę miejscowości znałam tylko ze stempla pocztowego.

Ci młodzi ludzie byli wyczerpani ale żyli. Mam nadzieję że przeżyli.

Pierwsze kolumny uchodźców z Prus Wschodnich ciągnęły swoimi furmankami przez naszą Werderstraße.





Było przejmująco zimno. Termometr pokazywał - 20 stopni Celsjusza. Pogoda stulecia.

Niekiedy zatrzymywały się a szukający pomocy pukali do naszych drzwi.

Młoda matka prosiła nas o podgrzanie butelki z mlekiem, jednak gdy chciała je nakarmić, dziecko było już martwe, chyba zamarzło.

Jeszcze inna matka prosiła nas o pomoc gdyż jej koń był totalnie wyczerpany.

Ojciec przerobił chlew na stajnię, rozbijając siekierą wszystkie podpory stojące w przejściu.

Koń miał wtedy wystarczająco dużo miejsca by wypocząć i otrzymać kamę.

Matka nie zauważyła, że jej 9 letni syn, który prowadził konia, ma odmrożone ręce.

Ręce były błękitno-czarne gdy zdjęto mu rękawiczki.

Chłopak nic nie czuł. Płakaliśmy razem z tą matką, nic nie można było już zrobić.

Za późno.

Uciekinierzy, którzy mieli załadowany swój dobytek pod plandekami na furmankach, coraz częściej byli zmuszeni pozbywać się tych rzeczy.





Przeżywaliśmy również, że często młodsi nie zabierali dalej starych ludzi także - rodziców- i zostawiali ich.

W przydrożnych rowach leżały maszyny do szycia, odbiorniki radiowe, meble i wiele innych potrzebnych do życia przedmiotów.

Konie nie miały już sił.

Podłogę naszego pokoju mieszkalnego wyłożyliśmy sianem i słomą, by dać tym ludziom możliwość spokojnego noclegu na przynajmniej jedną noc..

Przeżywaliśmy również, że często młodsi nie zabierali dalej starych ludzi także - rodziców- i zostawiali ich.

To niezrozumienie w oczach tych bezradnych ludzi głęboko nas poruszało.

Pomóc już nie mogliśmy jedynie starać załagodzić ból.

Gmina otaczała ich swoją opieką.


Dowiedzieliśmy się, że wielu ludzi idących z Prus Wschodnich ryzykowało przejście przez Morze Bałtyckie.

Chociaż lód tamtej zimy był bardzo gruby, to w niektórych miejscach łamał się pod ciężarem kolumny uchodźców.

Morze pochłaniało pojazdy, konie, ludzi.

Na początku stycznia matki z dziećmi zostały wezwane do opuszczenia ojczyzny.

To dotyczyło też mojej siostry Luzi i jej małej półrocznej córki Margrit.


"Chodź z nami" prosiła mnie. "Sama się boję"

Miałam podpisaną umowę o pracę ( urząd pocztowy), nie mogłam uchylać się od moich obowiązków.

Rozmyślałyśmy, dyskutowałyśmy.

" Nie wpuszczą mnie na statek" argumentowałam. " Jak będziesz miała na ręku obce dziecko, to powinno się udać. W tym zamieszaniu." prosząc mnie o zastanowienie.

Dużo się zastanawiałam i doszłam do wniosku, że moja siostra jest więcej warta niż moje stanowisko.

Nocą zawiezie nas pociąg specjalny do Gdańska.

Ubrałyśmy się bardzo grubo a do wózka dziecięcego zapakowałyśmy najpotrzebniejsze rzeczy.

Ze łzami w oczach opuściłyśmy nasz dom.

Po około 200 metrach od wózka odleciało koło.

Wróciłyśmy z powrotem.

Gdyby to się nie stało, dzisiaj pewnie byśmy nie żyły.






Statek pasażerski "Wilhelm Gustloff" którym miałyśmy uciekać, został storpedowany i zatopiony przez łódź podwodną.

Z 6000 uciekinierów utopiło się w zimnych wodach Bałtyku w przybliżeniu 5000 osób.

Kolumny uciekinierów na ulicach nie miały końca.

Był środek lutego, wyszłam właśnie do pracy gdy kolumna wozów została ostrzelana przez samoloty szturmowe.

Zapanował chaos.





Przez mikrofon wszyscy otrzymali naglące polecenie do opuszczenia swoich domów.

Na określony czas miały być podstawione pociągi specjalne. Najczęściej jednak były to informacje fałszywe. Miały działać uspokajająco.

Perony były tak przepełnione, nie była widoczna żadna pusta przestrzeń.

Brakowało toalet.

Tłumy ludzi siedziały w kucki na swoich walizkach i tobołkach, czekali godzinami.

Czerwony Krzyż był bezradny wobec napływu tysięcy uciekinierów.

Trzeba też wspomnieć że wiele małych dzieci nie znało swoich nazwisk.

Pruszcz jako dworzec przeładunkowy stał się miejscem zbiórki.

Gdy pociąg rzeczywiście wjechał na peron, ludzie wpychali się do osłaniających od wiatru i zimna wagonów.

Niejedna rodzina została przez to rozdzielona. Jest tak ciężko opisać to okropieństwo , które tam się rozegrało.

Najbardziej poruszyły mnie przypadki matek z dziećmi.

W Gdańsku oddawały swoje maleństwa na krótki czas w opiekę Niemieckiego Czerwonego Krzyża, by dzieci otrzymały przynajmniej jeden ciepły posiłek.

Matki miały podjechać jako pierwsze do Pruszcza a dzieci miały zostać dosłane.

W urzędzie pocztowym szturmowały nas te kobiety, by ustalić telefonicznie gdzie znajdują się dzieci.

Minęły dwa dni. Co się mogło stać?

Te z pamięci wywoływane i opisywane przeżycia wybrane są jako nieliczne z wielu.

Trzeba by nadzwyczajnego by je wszystkie spisać.

Za każdą nieruchomą twarzą, za każdym okiem kryje się tragiczny przypadek.

Wszystko za sobą zostawili i zagubili swój śmiech.

Po wojnie została stworzona służba poszukiwawcza przy Czerwonym Krzyżu.

Rodzice szukali dzieci, dzieci szukali swych rodziców.

50 lat po tych wydarzeniach są jeszcze zapytania.

Trzeba też wspomnieć że wiele małych dzieci nie znało swoich nazwisk.

Również wiele matek jak i dzieci zmarło podczas ucieczki.

Mieszkańcy Praust, którzy tam jak my czekali do końca, pakowali swoje walizki.

Wiele wartościowych przedmiotów zostało wtedy zakopanych, wszyscy wierzyli wtedy, że będą mogli wrócić wkrótce do swoich domów.

Z podwórza usłyszałam jak pada 5 strzałów.

Patrzyłam przez płot i widziałam w ogrodzie tego domu żołnierzy.

Dowiedziałam się później że plądrujący zostali zastrzeleni z wyroku sądu doraźnego.

Mieli ukraść puszki z konserwami i marmoladą.

My także schowaliśmy nasze naczynia w skrzyniach a piękne ręcznie wykonane przez matkę rzeczy do worków.

Wszystko zanieśliśmy na poddasze.

Ojciec wykopał na wybiegu dla kur duży dół do którego miały trafić artykuły spożywcze w postaci konserw i słoików.

Dla Waltera ! W razie gdyby wrócił do domu, znalazłby sobie to jedzenie.

Dobry pomysł ojca. Ojciec jednak nie chciał jechać z nami.

Raz powiedział do mnie :

" Rosjanie to też ludzie, nie zrobią nam nic złego"

Jednak teraz wyrażał się inaczej: " Albo zginiemy przez Rosjan albo podczas ucieczki

"Był zrezygnowany, zniechęcony.

28 lutego 1945 roku otrzymałam polecenie służbowe by opuścić dom rodzinny.

W przypadku matki, trzech moich sióstr i małej Margit nastąpiło to dopiero 10-go marca.

Z rodziną mojego byłego nauczyciela Sorau-a, mieszkali naprzeciw nas u Klammerów, pojechali aż do Nowego Portu.



Za każdą nieruchomą twarzą, za każdym okiem kryje się tragiczny przypadek.

Było czystym przypadkiem że kapitan łodzi patrolowej wezwał ich " Wchodźcie tutaj na górę".

Byli jedynymi pasażerami, załoga liczyła 9 osób.

Ze Stralsunda pojechali do Hamburga a potem dalej do Brande- Hörnerkirchen.

Magda Bils-Trojahn ur. 15.09 1922 w Praust , a zm. 07.07.2005 w Norderstedt.







Żródło : Norbert Trojahn- wówczas Werderstr. 12a


www.katins.com

http://www.katins.com/praust/

Ochronka Macierzy Szkolnej w Praust

 Ochronka Macierzy Szkolnej w Praust Budynek w Pruszczu Gdańskim na ulicy Zwycięstwa 2 (Werderstrasse), w którym w okresie  Wolnego Miasta G...